wtorek, 20 stycznia 2015

2. Fragile cz. 2

Przyszedł czas na odbiór walizki...

Byłam zdezorientowana. Nie wiedziałam, czy mam wziąć wózek na walizkę, czy też podarować sobie obsługę tej ciężkiej maszyny. Z drugiej strony brak kółek stanowił maluuuuczki problem. Ciekawiło mnie, czy to moje cudeńko miało jeszcze rączki, drąg do ciągnięcia i w ogóle dno. Na szczęście - miało. I nawet nie oznaczyli mi walizki jako heavy, ciekawe... Złapałam za uchwyty, ewidentnie naciągając sobie coś w okolicach kręgosłupa. Rączki wisiały na włosku. Jedno mocniejsze szarpnięcie i byłoby po nich. Odstawiłam wózek, wyciągnęłam ten drąg, który, OCZYWIŚCIE i jak na złość, postanowił się zablokować. Szarpałam się z nim chwilę i cała mokra od nadmiaru wrażeń udałam się po bilet i wodę. Chwalmy Wszechświat za wolne środki na koncie! Ha, udałam to też nie jest zbyt trafne sformułowanie . Doszarpałam walizkę pod kiosk. A później doszarpałam walizkę na przystanek autobusowy. I zrobiłam się niesamowicie głodna. 

Dzienniku, ty się zapewne nie orientujesz, więc Ci opiszę. Warszawa jest specyficznym miejscem. Wysiadasz sobie na przystanku w Centrum, żeby mieć blisko do Metra. Musisz jednak pokonać masę schodów i plątaninę tuneli w przejściu podziemnym. Jeśli się zgubisz, to masz przerąbane - możesz tak sobie krążyć i krążyć, i krążyć, i krążyć.... aż może w końcu zapytasz kogoś o drogę. Albo spojrzysz na tabliczki, które dla zwykłego śmiertelnika, z wioski takiej jak moja, i tak są mało przydatne. No bo przecież NIE ZNASZ nazw ulic. I chcesz się dostać do KFC. Z walizką. Wiesz, stojąc przed schodami do przejścia podziemnego, że KFC jest po drugiej stronie ulicy, jakieś 20 metrów od przejścia. Daleko nie masz, dasz radę. 
Na szczęście się nie zgubiłam. Ale musiałam wyglądać paskudnie, bo bezdomny pomógł mi wnieść bagaż na szczyt schodów. Walizka za to musiała być tak nieporęczna i wyglądać tak dziwnie bez kółek, że bezdomny nawet nie chciał mi jej ukraść. A jeśli chciał, to się rozmyślił. Dziękuję Panu jeszcze raz i przepraszam, że nie mogłam wrzucić ani grosza, sam Pan rozumie, karty kredytowe. W sumie, po co pisać i tak Pan nie przeczyta (ale sumienie czystsze chociaż!)...
KFC ma pełno niespodzianek. Na początku schody. W prawdzie tylko trzy, ale znów musiałam targać bagaż. Ma też wycieraczki. One wcale nie pomagają ciągnąć bezkółkowej walizki. Co więcej, sprawiają, że można się zabić o:
a) własne nogi
b) zablokowaną walizkę
c) walizkę, która postanowiła się przewrócić na grzbiet
d) faceta, który odwija za tobą pomarszczone wycieraczki
Następnie, nalałam sobie 7up'a, którego uwielbiam, aby dostać jednak Mirindę, której nienawidzę. Nie miałam jednak siły, aby z tym cokolwiek zrobić. Zjadłam sobie tortille z frytkami, popiłam paskudnie słodką Mirindą (bleh) i musiałam się zbierać. Ciekawostka, KFC ma także schody w środku, te do toalety. Jak już się ożłopałam tego picia, to mi się zachciało siusiu. Poza tym, coś dziwnego stało się z moim niegdyś połamanym, później zaplombowanym zębem i koniecznie musiałam sprawdzić, co. W pierwszej chwili chciałam iść do toalety dla inwalidów, ale mnie nie wpuścili. Cóż. Złapałam więc za walizkę, i schodziłam po tych schodach. Zadzwoniła mi komórka. Postawiłam walizkę i wygrzebałam dzwoniący sprzęt z kieszeni. I teraz uwaga, bo to ważne. Dzwoniła mama, żeby mi powiedzieć, że autobus do Olsztyna mam o 14:15, na zegarku była 13:30, a przedostanie się z Centrum na Młociny zajmuje mniej więcej 20 minut. W moim stanie 35 minut, a przede mną jeszcze wizyta w toalecie. W tym momencie walizka zaczęła spadać. Trzymałam ją za ten drąg do ciągnięcia. Więc zostałam z drążkiem w dłoni, a walizka potoczyła się na sam dół schodów. 
Po wstępnych oględzinach doszłam do wniosku, że jedyne, co mi pozostało, to ciągnięcie walizki po bruku za tę krótką, ledwo trzymającą się rączkę. Przejechałam dłonią po twarzy modląc się, aby to był tylko sen. A w toalecie była kolejka. Spojrzałam więc w swoje odbicie w lustrze. 
Wyglądałam pięknie
1. Miałam rozczochrane włosy - klamra zwisała mi z boku głowy, włosy za to zamiast siedzieć spięte, były wszędzie
2. Miałam odrost. Potworny. Masakra. 
3. Byłam niepomalowana. Cały mój trądzik, podkrążone oczy - dosłownie wszystko - wyszło na wierzch buzi. Do tego jeszcze byłam czerwona. 
4. Ukruszyła mi się plomba w zębie. 
5. Plama na softshelu nadal była. 
6. Ubrania pomięte.
7. Spodnie miałam zabłocone, w białych plamach od walizki, brudne. 
8. Buty - brudne, całe w błocie. 
Jak 80000000000 nieszczęść. Tak się czułam. 

Po pokonaniu tysiąca schodów w górę i wydostaniu się z KFC, zadzwoniłam do Mamy. Popłakałam się. To był ten moment, w którym wszystkie komórki mojego ciała wołały o pomoc (Od Autorki: jeśli tego dnia widzieliście milion nieszczęść zgięte w pół i ciągnące walizkę, to byłam to ja!)
- Dasz radę! Została ci ostatnia prosta do Olsztyna, leć, bo nie zdążysz! Już na pewno ci się nic nie przytrafi, a jutro będziesz się śmiała z całej tej sytuacji! - Słyszałam w słuchawce.
- NIEPRAAAAAAWDAAAAA - szlochałam. Połączenie histerii, paniki i bezsilności, to były wszystkie emocje, które miałam w sobie w tym momencie. Ogarnęłam się jednak w sekundę: - Dobra Mamuś, kończę, muszę lecieć na ten autokar!
Doczłapałam do metra, udało mi się też szczęśliwie dojechać na Młociny. Czułam, jak ludzie mnie obserwują - ale łzy bezradności same tak jakoś płynęły. Pięknie. Do tego wszystkiego wyszły mi plamy na buzi od płaczu... I okres. Wspominałam może, że miałam okres? No to go miałam - trzeci dzień, więc nie tak najgorzej, ale mimo wszystko. I wytłumacz mi Dzienniku, dlaczego tak jest, że jak już się coś wali, to towarzyszy temu miesiączka? PO CO ja się pytam....? 

Dotarłam na stację, była godzina 14:05 mniej-więcej. Zadzwonił telefon.
- Córcia, bo ja się pomyliłam, ty ten autobus masz o 14:50.
- W tej chwili cię nie lubię. Jest zimnica, a Ty mi Madre mówisz, że Polski Bus przyjedzie za 45 minut? Dobra... nie... ja muszę komuś tę moją historię powiedzieć, bo mi słabo już - rozłączyłam się. I stój jak ten kretyn, świeżo po chorobie. Wykonałam ze trzy telefony. Czas troszkę zleciał. Nie miałam siły wtoczyć walizki na ciepły dworzec. Do toalety przed trasą też nie poszłam, bo i po co? W Polskim Busie są toalety, a ja średnio co półtorej godziny latam na siusiu, więc i tak, i tak korzystam. Do tego telefon zaczął wołać o jedzenie. Ale w Polskim Busie jest prąd, więc też fajnie.
Podjechał autokar. Podeszłam do luku bagażowego.
- Kortowo czy Gromada? - spytał mnie chłopak, który biletuje bagaże.
- Gromada - mruknęłam.
- Zauważyła pani, że odpada pani rączka od walizki? Nie urwie się?
- Proszę pana. Jak pan pewnie zauważył, walizka nie ma także kółek, uchwytu, a dno jest połamane. Nie jestem w stanie zaręczyć, że nie rozpadnie się po wsadzeniu jej do busa. Przyleciałam z Londynu, niech Pan nie wymaga ode mnie pełnej sprawności walizki, dobrze wiem jak wygląda - wybuchłam. Zrobiło mi się żal chłopaka, który stał ze zdziwioną miną. Odebrałam od niego bilecik i zostawiłam mu swój dobytek pod nogami.

Ostatnia prosta. Usadowiłam się na swoim ulubionym miejscu. W autokarze było może 6 osób. Wygrzebałam ładowarkę z torby słuchając standardowego komunikatu. Podłączyłam telefon.
I nic. Kompletnie nic. Nie ładowało. Sprawdziłam kontakty w okolicznych siedzeniach, gotowa zrezygnować ze stałej miejscówki. Nic. Żaden nie działał. Za to kierowca, jak nigdy, zaczął mówić do mikrofonu:
- Witam Państwa na trasie Warszawa - Olsztyn, planowany przyjazd autokaru jest o 17:50. Życzę Państwu miłej podróży. Chciałbym także poinformować, iż z powodu minusowych temperatur, toaleta w autokarze jest nieczynna.

Roześmiałam się.

niedziela, 18 stycznia 2015

1. Fragile cz. 1

Jako typowa kobieta, blondynka, mam gorsze dni i te lepsze. Przez całe życie nie nauczyłam się, jak zwalczać pecha i za długi język. Prowadzę raczej nudne życie - pełne schematów, wypełnione po brzegi pasją i egoistycznym podejściem do świata. Nic się zwykle nie dzieje. Ale za to bardzo często jest mi najzwyczajniej w świecie głupio, bo:
a) znajduje się w sytuacjach, o których moi przyjaciele mówią "czemu mnie to nie dziwi, że przydarzyło się to właśnie tobie?"
b) mówię dziwne rzeczy, tak bez zastanowienia, które sprawiają, że albo się dowartościowuję, albo oblewam szkarłatnym rumieńcem i mam ochotę zasunąć na siebie kotarę zapomnienia
c) robię coś zanim pomyślę... i jest zabawnie. Albo głupio. 
I o ile w okresie mojej adolescencji jeszcze było to wszystko całkiem śmieszne, o tyle teraz przyszło mi zastanawianie się, czy to ja, czy karma stawiają mnie pod ścianą i każą przemyśleć oraz spisać wszystko to, co mi się przytrafia. 
Tak, drogi Dzienniku, znalazłam się tutaj. Po stoczeniu wielu bojów z lekarzami, nauczycielami, poszukiwaniami, ludźmi - jestem świadoma i chcę spisać to, co udało mi się chlapnąć tu i ówdzie. Bo czasem jest bardzo zabawnie. A czasem chce mi się płakać. Bo jak można mieć takiego pecha? 

Nad tym, co było, nie mam ochoty się już rozwodzić. Ale zacznę od historii, która przydarzyła mi się przedwczoraj.

Zaczęło się niewinnie. Pobudka o 4 rano. Tata zajrzał do mojego pokoju
- Nie pożegnałaś się z M. 
Spojrzałam na niego zaspanym, ale przerażonym wzrokiem. Matko kochana, no bo nie dość, że zgubiłam kartę wstępu do muzeów wartą grube pieniądze w funtach (która bynajmniej nie była moja, tylko siostry M.), to jeszcze nie pożegnałam się z samą M. Po prostu - poszłam spać zaaferowana wylotem z samego rana i tym, czy moja walizka go w ogóle przetrwa. 
- To ona nie wstaje razem z nami? Przecież ma na rano do pracy... - odparłam, mając nadzieję że mnie to jeszcze uratuje. Było mi głupio. Znowu. 
- Nie, wstaje dopiero po naszym wyjściu. - Tata wyszedł, rzucając krótkie spojrzenie w moim kierunku. Czy był zły? Nie wiem i chyba nie chcę wiedzieć. 
Rzuciłam pod nosem krótkie "szlag", które wyrażało w tamtym momencie wszystkie uczucia, które targały moim organizmem. No bo nie dość, że karta, to jeszcze się nie pożegnałam, mogłam nie wyrobić się na samolot i jeszcze ten głupi okres. No jak na złość. 
Napisałam list do M. Krótki, pożegnalny i z dużą ilością "przepraszam" w treści. Może się nie obraziła? Nie wiem, nie rozmawiałam z nią od tamtego momentu... 
Potem szybko - nawet się nie malowałam. Darowałam sobie szarpanie się z zapinaniem wyładowaną po brzegi walizką. Przez małą szparę dopchałam do niej tylko piżamę, ręcznik i szczoteczkę do zębów. 
- Wiesz co tato? - mruknęłam stojąc nad moim dobytkiem - Mam nadzieję, że się nie rozpadnie. Bo wygląda tak, jakby chciała... 
Zaśmiał się tylko i poszedł do samochodu. 
No dobra, to teraz tylko zostało wtaszczyć te bardzodużokilogramów po wąskich schodach. Buty na obcasie i sweter podszyty futerkiem wcale w tym nie pomagały. I naderwana rączka w walizce też nie. Chrzaniłam się z tym, tracąc równowagę, chyba z pięć minut. Ale wciągnęłam to bydlę na sam szczyt schodów. I nawet udało mi się ją zapakować do samochodu. Z natury wredna jestem, więc rzuciłam tacie krótkie "dzięki za pomoc" i zajęłam miejsce obok kierowcy. To była jakaś kara za grzechy? Na szczęście nie skomentował. 
Dojechaliśmy na lotnisko - bez żadnych przeszkód, sporo przed czasem. Wyciągnęłam walizkę z tylnego siedzenia. Lekki stukot toczącego się po ulicy kółka od walizki wyrwał mnie z zamyśleń.
- Chyba Ci się coś urwało - tata zaśmiał się, ściskając mnie.
- Nic ważnego, tak myślę... mam jeszcze siedem kółek, bez jednego też pojadę - odparłam, uśmiechając się. Ruszyłam w kierunku odpraw. 
Cała procedura poszła świetnie! Dojechałam do taśmy, na której ulokowałam bagaż, z uśmiechem na ustach.
- Mogłaby pani przekręcić walizkę na bok rączką do góry? - spytał mnie całkiem przystojny chłopaczek, siedzący za komputerem. 
- Tak, już - uśmiechnęłam się. Podparłam kolanem otwarty plecak, z którego chwilę wcześniej wyciągałam swój dowód i kartę pokładową. Chwyciłam za rączkę walizki i, stojąc na jednej nodze, odwróciłam ją. Szybko spojrzałam jeszcze na licznik wagi - 24,5kg. Ciężka bestia. 
I właśnie wtedy stało się coś, czego wcale nie chciałam. Z jednej strony wszystkie trzy kółka potoczyły się po taśmie i posadzce. Chwilę obserwowałam trasę jednego. Machnęłam nerwowo ręką. Chłopak spojrzał się na mnie, ja na niego i powiedziałam najgorszą rzecz, jaką w tej chwili mogłam powiedzieć. Albo najgłupszą. Niepotrzebne skreślić. 
- Chyba straciłam kółka.... 
No shit Sherlock! Really? TO jest wszystko na co Cię stać, gdy rozmawiasz z kimś po angielsku? Serio, akurat kółka? SERIO? 
Chłopaczek popatrzył na mnie litościwie. Serio. Aż mi się zrobiło gorąco do granic wytrzymałości. Zaczął zbierać kółka. 
- Nie, proszę się nie przejmować, to nie jest ważne! - mruknęłam. Chciałam zniknąć i znaleźć się już w tym cholernym samolocie. 
- Naprawię. Ale proszę uważać na tę walizkę - mówił, wkładając kółka na miejsce. - Może się rozlecieć w każdej chwili. Ja jej pani tu nie zabiorę, za duże ryzyko. Ale proszę iść z nią do działu bagaży niewymiarowych. Tam oznaczą ją jako "Fragile". Tylko ostrożnie!
- No dobra, dziękuję - odparłam modląc się, czy aby na pewno dobrze go zrozumiałam. Nie jestem wybitnym orłem z angielskiego. 
Podniosłam walizkę jedną ręką, w drugiej trzymając dokumenty i ciężki plecak. Udało mi się zachować równowagę - uśmiechnęłam się jeszcze do chłopaka, który z wrażenia wstał z miejsca i obserwował, jak odchodzę. Dwa kroki. Zrobiłam dwa kroki z walizką. Nałożone kółka potoczyły się po całym terminalu, a z plecaka na kafelki wyleciał mój dysk - ze wszystkimi danymi, pracami, sesjami. Spojrzałam na chłopaka, szamocząc się i klękając na kafelkach. Nie chciałam z nich już wstawać, ale żeby nie torować drogi innym podróżnym - zebrałam wszystko, co udało mi się złapać, zapięłam plecak i możliwie szybkim krokiem ruszyłam we wskazanym kierunku. Chrzanić te trzy kółka. Zostały mi jeszcze 4! Dojadę!
No i dojechałam do tej strefy, nie była daleko. Po opowiedzeniu z zażenowaniem mojego problemu - ułożyłam walizkę na taśmie. I wtedy to się stało... Wszystkie kółeczka wysunęły się razem z drążkiem, na którym się trzymały. Nie żeby coś, ale zostałam z rozpadającą się, ważącą dwadzieścia pięć kilo walizką. Odjechała na taśmie, a ja za to w ręce trzymałam drążek z kółkami. Zaczęli schodzić się ludzie. Podziękowałam grzecznie za zabranie bagażu i wybiegłam czym prędzej w kierunku wskazywanym przez strzałki na lotnisku. Kontrolę przeszłam pomyślnie. Sprawdzanie dowodu też. No i sprawdzenie telefonu też. Dotarłam bez grosza przy duszy (funty mi się skończyły dzień wcześniej) do strefy bezcłowej. Ludzi tłumy - nie było gdzie palca wcisnąć. Znalazłam sobie mały kącik na podłodze, pod jakimś barem. Rozłożyłam softshell, który i tak miałam już uwalony szminką od Bourjois (jak wszystkie ciuchy, gdy sprawdzam coś na dłoni i zapominam zmyć), usiadłam i zaczęłam grać w sudoku. Miałam godzinę do otwarcia bramy. 
Potem spokojnie i bez większych przygód dotarłam do samolotu. Lot też był rewelacyjny, widoczność idealna, żadnych turbulencji. Lądowanie też bez problemów.
Przyszedł czas na odbiór walizki....


Od autora: Na tym etapie zakończmy część pierwszą tego rozdziału :) Następny pojawi się za jakiś czas - kończący tę historyjkę.