niedziela, 18 stycznia 2015

1. Fragile cz. 1

Jako typowa kobieta, blondynka, mam gorsze dni i te lepsze. Przez całe życie nie nauczyłam się, jak zwalczać pecha i za długi język. Prowadzę raczej nudne życie - pełne schematów, wypełnione po brzegi pasją i egoistycznym podejściem do świata. Nic się zwykle nie dzieje. Ale za to bardzo często jest mi najzwyczajniej w świecie głupio, bo:
a) znajduje się w sytuacjach, o których moi przyjaciele mówią "czemu mnie to nie dziwi, że przydarzyło się to właśnie tobie?"
b) mówię dziwne rzeczy, tak bez zastanowienia, które sprawiają, że albo się dowartościowuję, albo oblewam szkarłatnym rumieńcem i mam ochotę zasunąć na siebie kotarę zapomnienia
c) robię coś zanim pomyślę... i jest zabawnie. Albo głupio. 
I o ile w okresie mojej adolescencji jeszcze było to wszystko całkiem śmieszne, o tyle teraz przyszło mi zastanawianie się, czy to ja, czy karma stawiają mnie pod ścianą i każą przemyśleć oraz spisać wszystko to, co mi się przytrafia. 
Tak, drogi Dzienniku, znalazłam się tutaj. Po stoczeniu wielu bojów z lekarzami, nauczycielami, poszukiwaniami, ludźmi - jestem świadoma i chcę spisać to, co udało mi się chlapnąć tu i ówdzie. Bo czasem jest bardzo zabawnie. A czasem chce mi się płakać. Bo jak można mieć takiego pecha? 

Nad tym, co było, nie mam ochoty się już rozwodzić. Ale zacznę od historii, która przydarzyła mi się przedwczoraj.

Zaczęło się niewinnie. Pobudka o 4 rano. Tata zajrzał do mojego pokoju
- Nie pożegnałaś się z M. 
Spojrzałam na niego zaspanym, ale przerażonym wzrokiem. Matko kochana, no bo nie dość, że zgubiłam kartę wstępu do muzeów wartą grube pieniądze w funtach (która bynajmniej nie była moja, tylko siostry M.), to jeszcze nie pożegnałam się z samą M. Po prostu - poszłam spać zaaferowana wylotem z samego rana i tym, czy moja walizka go w ogóle przetrwa. 
- To ona nie wstaje razem z nami? Przecież ma na rano do pracy... - odparłam, mając nadzieję że mnie to jeszcze uratuje. Było mi głupio. Znowu. 
- Nie, wstaje dopiero po naszym wyjściu. - Tata wyszedł, rzucając krótkie spojrzenie w moim kierunku. Czy był zły? Nie wiem i chyba nie chcę wiedzieć. 
Rzuciłam pod nosem krótkie "szlag", które wyrażało w tamtym momencie wszystkie uczucia, które targały moim organizmem. No bo nie dość, że karta, to jeszcze się nie pożegnałam, mogłam nie wyrobić się na samolot i jeszcze ten głupi okres. No jak na złość. 
Napisałam list do M. Krótki, pożegnalny i z dużą ilością "przepraszam" w treści. Może się nie obraziła? Nie wiem, nie rozmawiałam z nią od tamtego momentu... 
Potem szybko - nawet się nie malowałam. Darowałam sobie szarpanie się z zapinaniem wyładowaną po brzegi walizką. Przez małą szparę dopchałam do niej tylko piżamę, ręcznik i szczoteczkę do zębów. 
- Wiesz co tato? - mruknęłam stojąc nad moim dobytkiem - Mam nadzieję, że się nie rozpadnie. Bo wygląda tak, jakby chciała... 
Zaśmiał się tylko i poszedł do samochodu. 
No dobra, to teraz tylko zostało wtaszczyć te bardzodużokilogramów po wąskich schodach. Buty na obcasie i sweter podszyty futerkiem wcale w tym nie pomagały. I naderwana rączka w walizce też nie. Chrzaniłam się z tym, tracąc równowagę, chyba z pięć minut. Ale wciągnęłam to bydlę na sam szczyt schodów. I nawet udało mi się ją zapakować do samochodu. Z natury wredna jestem, więc rzuciłam tacie krótkie "dzięki za pomoc" i zajęłam miejsce obok kierowcy. To była jakaś kara za grzechy? Na szczęście nie skomentował. 
Dojechaliśmy na lotnisko - bez żadnych przeszkód, sporo przed czasem. Wyciągnęłam walizkę z tylnego siedzenia. Lekki stukot toczącego się po ulicy kółka od walizki wyrwał mnie z zamyśleń.
- Chyba Ci się coś urwało - tata zaśmiał się, ściskając mnie.
- Nic ważnego, tak myślę... mam jeszcze siedem kółek, bez jednego też pojadę - odparłam, uśmiechając się. Ruszyłam w kierunku odpraw. 
Cała procedura poszła świetnie! Dojechałam do taśmy, na której ulokowałam bagaż, z uśmiechem na ustach.
- Mogłaby pani przekręcić walizkę na bok rączką do góry? - spytał mnie całkiem przystojny chłopaczek, siedzący za komputerem. 
- Tak, już - uśmiechnęłam się. Podparłam kolanem otwarty plecak, z którego chwilę wcześniej wyciągałam swój dowód i kartę pokładową. Chwyciłam za rączkę walizki i, stojąc na jednej nodze, odwróciłam ją. Szybko spojrzałam jeszcze na licznik wagi - 24,5kg. Ciężka bestia. 
I właśnie wtedy stało się coś, czego wcale nie chciałam. Z jednej strony wszystkie trzy kółka potoczyły się po taśmie i posadzce. Chwilę obserwowałam trasę jednego. Machnęłam nerwowo ręką. Chłopak spojrzał się na mnie, ja na niego i powiedziałam najgorszą rzecz, jaką w tej chwili mogłam powiedzieć. Albo najgłupszą. Niepotrzebne skreślić. 
- Chyba straciłam kółka.... 
No shit Sherlock! Really? TO jest wszystko na co Cię stać, gdy rozmawiasz z kimś po angielsku? Serio, akurat kółka? SERIO? 
Chłopaczek popatrzył na mnie litościwie. Serio. Aż mi się zrobiło gorąco do granic wytrzymałości. Zaczął zbierać kółka. 
- Nie, proszę się nie przejmować, to nie jest ważne! - mruknęłam. Chciałam zniknąć i znaleźć się już w tym cholernym samolocie. 
- Naprawię. Ale proszę uważać na tę walizkę - mówił, wkładając kółka na miejsce. - Może się rozlecieć w każdej chwili. Ja jej pani tu nie zabiorę, za duże ryzyko. Ale proszę iść z nią do działu bagaży niewymiarowych. Tam oznaczą ją jako "Fragile". Tylko ostrożnie!
- No dobra, dziękuję - odparłam modląc się, czy aby na pewno dobrze go zrozumiałam. Nie jestem wybitnym orłem z angielskiego. 
Podniosłam walizkę jedną ręką, w drugiej trzymając dokumenty i ciężki plecak. Udało mi się zachować równowagę - uśmiechnęłam się jeszcze do chłopaka, który z wrażenia wstał z miejsca i obserwował, jak odchodzę. Dwa kroki. Zrobiłam dwa kroki z walizką. Nałożone kółka potoczyły się po całym terminalu, a z plecaka na kafelki wyleciał mój dysk - ze wszystkimi danymi, pracami, sesjami. Spojrzałam na chłopaka, szamocząc się i klękając na kafelkach. Nie chciałam z nich już wstawać, ale żeby nie torować drogi innym podróżnym - zebrałam wszystko, co udało mi się złapać, zapięłam plecak i możliwie szybkim krokiem ruszyłam we wskazanym kierunku. Chrzanić te trzy kółka. Zostały mi jeszcze 4! Dojadę!
No i dojechałam do tej strefy, nie była daleko. Po opowiedzeniu z zażenowaniem mojego problemu - ułożyłam walizkę na taśmie. I wtedy to się stało... Wszystkie kółeczka wysunęły się razem z drążkiem, na którym się trzymały. Nie żeby coś, ale zostałam z rozpadającą się, ważącą dwadzieścia pięć kilo walizką. Odjechała na taśmie, a ja za to w ręce trzymałam drążek z kółkami. Zaczęli schodzić się ludzie. Podziękowałam grzecznie za zabranie bagażu i wybiegłam czym prędzej w kierunku wskazywanym przez strzałki na lotnisku. Kontrolę przeszłam pomyślnie. Sprawdzanie dowodu też. No i sprawdzenie telefonu też. Dotarłam bez grosza przy duszy (funty mi się skończyły dzień wcześniej) do strefy bezcłowej. Ludzi tłumy - nie było gdzie palca wcisnąć. Znalazłam sobie mały kącik na podłodze, pod jakimś barem. Rozłożyłam softshell, który i tak miałam już uwalony szminką od Bourjois (jak wszystkie ciuchy, gdy sprawdzam coś na dłoni i zapominam zmyć), usiadłam i zaczęłam grać w sudoku. Miałam godzinę do otwarcia bramy. 
Potem spokojnie i bez większych przygód dotarłam do samolotu. Lot też był rewelacyjny, widoczność idealna, żadnych turbulencji. Lądowanie też bez problemów.
Przyszedł czas na odbiór walizki....


Od autora: Na tym etapie zakończmy część pierwszą tego rozdziału :) Następny pojawi się za jakiś czas - kończący tę historyjkę.

1 komentarz: