niedziela, 15 lutego 2015

4. O JeZUSie w Przychodni

Gdy byłam w Anglii, złapało mnie straszne choróbsko. Zapalenie zatok, ucha zewnętrznego prawego, później lewego, do tego wypryszczyło mnie jak diabli i migdałki wywaliło. Chorowałam sobie tak i byłam głucha przez długi czas, bo prawie do połowy stycznia (a zdążyłam już wrócić z voiage'y). Udało mi się jakoś, bez pójścia do lekarza, zaleczyć wszystkie objawy. Nie minął jednak tydzień, jak dostałam kataru. Po tygodniu katar przerodził się w zapalenie zatok. Zapalenie zatok w przeraźliwy kaszel, kaszel w zapalenie krtani. No i tak się bujałam z tym choróbskiem, aż moja lekarka wróciła z urlopu - w pozytywnym nastroju, wypoczęta i z nowymi praktykantami w gabinecie.

Nim jednak dotarłam do gabinetu, musiałam przejść przez rejestrację w przychodni. Nigdy nie było z nią problemów. Zawsze obładowana wszelkimi dokumentami, nie musiałam żadnego wyciągać. Tym razem jednak uznałam, że skoro tak, to nie ma potrzeby brania całego portfela. Ani dowodu. Około godziny 10:30 wyszłam z domu, aby odstać swoje w kolejce pełnej ludzi po 70 roku życia. Dostałam się do rejestracji, do kobiety, która ani nie wyglądała na miłą, ani nie brzmiała miło. 
- Dzień dobry, chciałabym się zarejestrować do dr. G. - zaczęłam, jak zawsze grzecznie i z uśmiechem. Nieistotne, że kaszel dusił mnie już od wewnątrz, a z nosa lało się jak z kranu. Ach, wchodzenie z chłodu do ciepłego pomieszczenia. 
- Dowód poproszę - usłyszałam. 
- Zawsze pytacie tylko o nazwisko, zapomniałam wziąć - zmieszałam się. Serio. Czułam się jak w lekkim letargu i to tylko przez to, że myślałam kompletnie o czymś innym. 
- Nazwisko. Ale to nie zmienia faktu, że do lekarza chodzi się z dowodem. - Podałam nazwisko i, zanim ugryzłam się w język, odparłam: 
- Trzeba było od samego początku zmian pytać o dowód, a nie przypominać sobie o tym po ponad roku. Dziękuję - odwróciłam się, gdy usłyszałam numer pokoju. 
- Śmieszne, dziś sobie pani nie pójdzie do lekarza, bo pani u nas FIGURUJE NA CZERWONO. - Ta ruda małpa, bo tak ją oficjalnie zaczęłam nazywać w myślach, zatrzymała mnie podniesionym głosem w połowie korytarza
- Słucham? - odwróciłam się, nie będąc do końca pewną, czy ten tekst był do mnie. Wokół rejestracji kłębiło się jeszcze z dziesięć osób. I teraz wszyscy patrzyli na mnie. Świetnie.
- Nie ma Pani ubezpieczenia - odparła znad okularów połówek na tyle głośno, aby ludzie w korytarzu spojrzeli na mnie z politowaniem i jak na uchodźca. 
Tak, przeklęłam siarczyście pod nosem. Później w myślach. Po wyrzuceniu z siebie całej litanii, zrobieniu wielkich oczu i powstrzymaniu nagłego ataku potoku łez, spowodowanego podwyższoną temperaturą, postanowiłam dopytać o co chodzi. 
- Ale jak to? 
- No gdzie pani jest ubezpieczona? 
- W pracy - odparłam, kompletnie zapominając, że od grudnia przecież już nie pracuję, że ubezpieczenie minęło, że nie mam czego szukać w przychodni.
- To sobie pani w pracy wyjaśni, co się dzieje, ale do lekarza, to ja pani nie zarejestruje
- Aha - rzuciłam, odwracając się na pięcie i wychodząc z pomieszczenia. "Goń się", pomyślałam. Ewidentnie miałam temperaturę. Po czym wniosłam? A otóż takie sytuacje zwykle nie doprowadzały mnie do płaczu. Co więcej, miałam też PMS powszechnie znany jako Napięcie Przedmiesiączkowe, więc plułam jadem na prawo i lewo. Normalka. Wybrałam numer do Mamy, opierając się o parapet.
- Wyobraź sobie, że nie dostanę się do lekarza, bo nie mam ubezpieczenia.
- To leć się rejestruj w urzędzie dla bezrobotnych! - odparła moja Matula. Chwilowo była na urlopie, więc wcale się nie zdziwiłam, że sapała w słuchawkę.
- Mamo... chodzę do dwóch szkół, z czego w prywatnej nie wykupiłam ubezpieczenia, a z drugiej nie mam legitymacji. Tak ci tylko przypominam. Czy mogłabyś zadzwonić do swojej księgowej i spytać, czy ja jestem jeszcze ubezpieczona u ciebie w firmie? Bo ja przecież byłam podpięta pod twoje ubezpieczenie - pytanie za milion punktów. Czy tylko ja myślę logicznie? Czasem moja cudowna rodzicielka mnie przeraża. Często nawet bardziej niż czasem.
- Nie becz, już dzwonię - odłożyła słuchawkę. Doszłam do wniosku, że dalsze sterczenie na schodach w śmierdzącej przychodni nie było najlepszym pomysłem. Poszłam do domu. Miałam to szczęście, że od przychodni dzieliły mnie dokładnie dwie minuty drogi.
Udało mi się zamknąć drzwi do mieszkania i wydmuchać nos, gdy zadzwonił telefon. Mama. Odebrałam.
- No i co tam?
- Dzwoniłam do księgowej, od 2011 roku jesteś ubezpieczona razem ze mną u mnie w firmie i mogą ci naskoczyć w tej przychodni.
- Wiedziałam. Idę robić awanturę.
- Nie przesadzaj, ale racja, mogą ci naskoczyć. Jakby coś, możesz im dokumenty faksem przesłać ode mnie z pracy.
- No dobra, to idę. Trzymaj kciuki!
Tak, chciałam w końcu dostać antybiotyk. Tak, chciałam dowiedzieć się, dlaczego tak strasznie przytyłam od grudnia i dlaczego zaczęła mi rosnąć broda. Meszek, ale jednak - trzeba usuwać. Musiałam powiedzieć, że byłam głucha. Moja potrzeba porozmawiania z lekarzem rosła w siłę, jeśli nie miałam z nim kontaktu przynajmniej raz na kwartał. Możesz się śmiać Dzienniku, ale antybiotyki na gronkowca biorę średnio co dwa miesiące. Na szczęście dziad nie jest zaraźliwy. Ale upierdliwy!

Podeszłam do rejestracji. Rzuciłam dowód na blat.
- Dzień dobry ponownie, chciałabym się dowiedzieć dlaczego FIGURUJĘ NA CZERWONO i nie mogę się zarejestrować? - zapytałam nieco niegrzecznie. Ciśnienie skoczyło mi już chyba do dwustu. Jako iż mam temperamencik po Ojcu, byłam skłonna roznieść tę placówkę. Serio. Szczególnie w PMS.
- A to pewnie nie ma pani ubezpieczenia
- Jeśli ja nie mam ubezpieczenia, to wy macie w tym systemie niezły burdel
- Słyszałaś, pani mówi, że mamy niezły burdel! - Pani z rejestracji odwróciła się do swojej koleżanki. Zbiegły się.
- Cóż, jeśli mam udowadniać swoje racje proszę o numer faksu, podeślę to w ciągu pięciu minut - uśmiechnęłam się szyderczo. Pani podyktowała mi numer i rzuciła krótkie "proszę już WZIĄĆ ten dowód". Usiadłam sobie zaraz koło rejestracji, na wyznaczonych do tego miejscach. Wysłałam mamie SMS z numerem i czekałam na odpowiedź. Dla relaksu odpaliłam sudoku. Była już prawie 12:00.
- Burdel to może mieć PANI MAMUSIA w firmie - usłyszałam z boku. Odwróciłam głowę w stronę Rudej Małpy.
- Burdel to może pani zaraz mieć za takie teksty - uśmiechnęłam się, rzucając krótko. Serce waliło mi jak młotem. Nie należę do osób, które pyskują starszym. Serio. Ale samo wyleciało. Ruda Małpa spojrzała na mnie zdziwiona i lekko zszokowana. Zamknęły się wszystkie. W rejestracji zrobiło się luźniej i cicho. Po 10 minutach podeszłam do najnormalniejszej i najmłodszej z pań w rejestracji, kolejka znowu zrobiła się długa.
- Chciałabym się dowiedzieć, czy mój faks już przyszedł? - zapytałam z uśmiechem, mając szczerą nadzieję, że nie jest ironiczny. Pani wykonała telefon.
- Tak, proszę odebrać w pokoju dwadzieścia dwa.
- Dziękuję - rzuciłam, udając się we wskazanym kierunku.

Od przemiłej Pani, która nie musiała się użerać z bandą ludzi w rejestracji, dostałam mój faks. Powędrowałam z powrotem do drugiej części przychodni.
Zasadniczo, to położyłam faks i dowód na blacie przed panią, która oberwała rykoszetem. Ruda Małpa zniknęła.
- Chciałabym się zarejestrować do dr. G. Oto moje ubezpieczenie. Mówiłam, że jest burdel i miałam rację.
Dostałam do podpisania świstek. Przy okazji zadzwoniła mama. Odebrałam telefon. Mam dość głośno ustawione połączenia, więc słychać z zewnątrz dokładnie całą konwersację. Szczególnie, że mnie i jeszcze dwie Panie z recepcji dzielił niewielki blat.
- Przeprosiły Cię chociaż za ten burdel w rejestracji? - wyparowała moja Matula.
- No wyobraź sobie, że nie. Ale podpisuję sobie właśnie oświadczenie...
- Pani to musi zgłosić do ZUS-u, bo to nie nasza wina, tylko ich, oni mają burdel w systemie. - Pani, która siedziała przede mną spojrzała na mnie. Podniosłam wzrok i odparłam:
- Nie omieszkam i tam zrobić awantury.
- Pokój dwadzieścia trzy.
- Wiem - odparłam - Dziękuję - postanowiłam dodać. No bo przecież nie jestem w końcu AŻ taką zołzą. Chyba. Mam nadzieję.

Doczłapałam się pod drzwi. Kolejka jak diabli, ludzi tłumy, a było już po 12:00. Dr. G. przyjmowała do 13:00. Spotkałam przyjaciółkę mojej mamy, która akurat wychodziła z gabinetu.
- Hej! - przywitałyśmy się. Nakreśliłam pokrótce, co się wydarzyło. A. roześmiała się dodając "ty to masz szczęście!" i poinformowała mnie, że w gabinecie u Pani Doktor siedziało jeszcze dwóch stażystów. Świetnie. Genialnie. Bo miałam akurat w tamtej chwili ochotę na to, żeby mojemu przytytemu ciału przyglądało się jakichś dwóch studentów pediatrii (tak, niezmiennie od 21 lat chodzę do tego samego pediatry). Genialnie. To ja nie po to czekałam kilka tygodni na powrót MOJEGO lekarza, żeby mnie jakieś obce ręce dotykały. Co to, to nie. Musiałam się psychicznie przygotować na walkę.
Nim się doczekałam chwili swojego wejścia, minęła 13:00. Studenci zdążyli się ewakuować na praktyki do innego lekarza, a ja wyrobiłam się nawet z pójściem do toalety. Dostałam się do gabinetu z uśmiechem na ustach. Tak, w końcu wyczekiwana chwila! Ulubiony antybiotyk i koniec cierpień! To trochę jak narkotyk, działa zawsze i jest najlepszy. Jakoś tak nie mogę się przekonać do brania innych antybiotyków, uważam, że tamte nie działają. I możesz mi mówić Dzienniku, że jestem nienormalna, że wymyślam, że hipochondryczka. Ale to nieprawda, na szczęście. Mam na to wyniki badań!
- Dawno się nie widziałyśmy! - uśmiechnęłam się wykrzykując od progu to, co zawsze zwykłam krzyczeć. Pani Doktor uśmiechnęła się.
- Ano dawno, Olu! Co raz rzadziej przychodzisz! To dobrze. Co tym razem?
Opowiedziałam historię choroby i leczenia w Anglii. Potem Pani mnie osłuchała, obejrzała gardło, nos i uszy kontrolnie. Wypisała TO CO ZWYKLE i wytłumaczyła mi, że przytyłam i miałam nowe dodatkowe włoski po za dużej dawce sterydów podanych do moich chorych nadgarstków. I że to ortopeda, przy podaniu kolejnej dawki, będzie musiał mi zalecić wszystkie diety i inne tego typu rzeczy, bo ona nie mogła, nie miała wglądu w historię. Podziękowałam. Moja wizyta trwała może pięć minut. Wyleciałam po zakup antybiotyku.

Z pudełkiem w dłoni postanowiłam wejść po schodach. Wiesz Dzienniku, bo już przestałam jeździć windą. Trzeba się ruszać. Więc wlazłam na te czwarte piętro. A na trzecim spotkałam Rudą Małpę. Ominęłam ją ostentacyjnie. Spuściła wzrok. Na nieswoim terytorium już nie była taka groźna...

środa, 4 lutego 2015

3. Noszę buty na uszach

Kochany Dzienniku, wcale nie jestem wściekła. Jestem rozgoryczona. Sama nawet do końca nie wiem, co czuję. Jak zawsze w takich przypadkach zaczęło się od kulminacji mojego zdenerwowania przy pierwszej chwili, by z biegiem czasu odpuścić (i tak wraca, bo nadal się użeram z całą tą sytuacją). Teraz chcę tylko odzyskać swoje pieniądze. Marzę o dofinansowaniu mojego portfela o taką sumkę. Nie żebym żebrała o wysyłkę czy coś, ale różnica jest między być stratnym a mieć! 

Historia zaczęła się niewinnie. Musiałam kupić buty na zimę, bo byłam jak ci biedni kierowcy - mnie i moje trampki zaskoczył śnieg. W celu nabycia drogą kupna ładnego obuwia, udałam się do znanych sklepów obuwniczych w Olsztynie. I jak zwykle w żadnym nic ładnego nie dostałam, pomimo łażenia przez kilka godzin. A jak było ładne, to drogie albo na obcasie. Zrezygnowana trafiłam do CCC, gdzie ostatnia para w rozmiarze 39 czarnych koturn wołała do mnie "weź nas, jesteśmy takie piękne, takie wygodne, takie lekkie". Oczarowana nie pomyślałam o tym, aby dopłacić jeszcze 100 zł i kupić takie same, porządne, w sklepie z glanami. Wzięłam buty, sprawdziłam tylko czy podeszwa nie jest pęknięta. Wszystko grało, więc je nabyłam za zawrotną kwotę 139,90zł. 
Przez dwa tygodnie byłam szczęśliwą posiadaczką obuwia. Kot mi się trochę do nich dobrał i obdarł pazurami, ale to nic. Przykryte pastą do butów nadal były piękne, a ja miałam dodatkowe 5cm bez bólu nóg. 
Dwa tygodnie minęły, a ja, wracając któregoś pięknego wieczoru ze szkoły muzycznej, poczułam że coś mi chłodno w stopę i but się dziwnie układa. Dotarłam jednak do domu i tam zaczęłam dociekać, co w ogóle się wydarzyło. 
Podeszwa była pęknięta. Tak kompletnie i całkowicie, w połowie buta. Tak na pół. Przez te 5 centymetrów koturn był doszczętnie pęknięty. A ja miałam 3 dni do wyjazdu do Anglii. Weź tu teraz człowieku bądź mądry i pisz wiersze. Ubrałam moje ukochane trampki na nogi i poleciałam do nieszczęsnego CCC buty zareklamować. Zauważyłam również, iż druga podeszwa zaczyna pękać dokładnie w tym samym miejscu. 
Po rozmowie z Panią przy kasie,
- Chciałabym złożyć reklamację. Buty mają dwa tygodnie, a stało się z nimi coś takiego!
- Wynika to pewnie ze złego użytkowania butów - mruknęła ekspedientka
- Wydaje mi się, że buty są od chodzenia po chodnikach, a nie noszenia na uszach...,
zareklamowaniu obuwia, pokazaniu nowego paragonu, oryginalnego pudełka, a nawet siatki, wpisaniu wszelkich danych - kazano mi czekać. Czekałam tak na decyzję w sprawie moich butów do Świąt. No i faktycznie, na maila przyszła wiadomość: 
"Pani reklamacja została uznana za niezasadną, po odbiór obuwia i pełną informację prosimy zgłosić się do Salonu Firmowego CCC"
I cóż ja mogłam zrobić będąc w tej nieszczęsnej Anglii, do tego chora? Zadzwoniłam do mamy. 
- Madre, nie uwierzysz! Dranie z CCC nie przyjęli mi reklamacji. Kminisz motyw w ogóle? Oni są nienormalni w tej firmie. Nie, but w ogóle nie był pęknięty. Ja nie wiem, miałam je na uszach nosić? Jest wujek w okolicy? 
- Co ty gadasz? Chamy! Będziemy reklamować jeszcze raz!
- Niech wujek napisze stosowne pismo. A potem się zobaczy... - uknuliśmy chytry plan odzyskania 140zł. To duża kwota dla człowieka, który nie ma pracy. Byłoby na życie, na rachunki, na nowy tusz do rzęs... no na cokolwiek, bo nowe buty już kupiłam. Nawet dwie pary. 
Dzień później dostałam od rodziny telefon zwrotny z treścią reklamacji: 

Prawdopodobnie autor odpowiedzi na moją reklamację wstydził się tego, co napisał i wolał zostać anonimowy, więc nawet nie wiem, do kogo mam skierować pismo.
Jako jednego z powyższych powodów, dla którego nie uznano reklamacji, użyto kuriozalnego stwierdzenia, cytuję: "użytkownik powinien zaprzestać używania obuwia z chwilą powstania pierwotnych oznak uszkodzeń".
Rzeczywiście, od razu to zauważyłam, lecz oczywiście musiałam wrócić w tych butach do domu. Zapewniam, podeszwa pękła, ale zazwyczaj nie noszę ze sobą drugiej pary butów na zmianę i nie przypuszczałam, że w wypadku obuwia zakupionego w Salonach Firmowych CCC jest to absolutnie niezbędne.
Czy mam rozumieć, że co kilka minut mam sprawdzać podeszwy, wypatrując, czy aby nie pokazały się "pierwsze oznaki uszkodzeń"? Przypuszczam, że początkowo mogę mieć wymiary wyrażane w mikronach, mam nadzieję, że ten absurd zostanie mi dokładnie wyjaśniony. Jakoś też nie słyszałam, żeby ktoś tak skrupulatnie sprawdzał stan swoich butów.
Kolejnym powodem odrzucenia reklamacji ma być stwierdzenie, że obuwie powinno być czyste. Jeśli nawet nie było wypolerowane mydłem, szczotką, pastą na mokro, to brudne też nie było. Użycie tego argumentu jako powodu reklamacji zdobyło już dużą popularność w kręgach rodziny i znajomych.
Zdaję sobie sprawę, że reklamacje są niejako z automatu nieuznawane. Buty były noszone dwa tygodnie, WIĘC ZAWIADAMIAM, ŻE MAM ZAMIAR SKORZYSTAĆ ZE WSZYSTKICH, DOZWOLONYCH PRAWEM MOŻLIWOŚCI UZYSKANIA SPRAWIEDLIWEGO ZAŁATWIENIA TEJ SPRAWY". 

 Pismo zostało zaniesione, wszyscy myśleliśmy, że nam się uda, że to wystarczy tylko opowiedzieć, żeby nie być anonimowym, żeby nie olali. Już nawet zdążyłam zapomnieć, że miałam i buty i pieniądze. I co? Dwa tygodnie później dostałam od firmy CCC odpowiedź zwrotną:

"Pani reklamacja została uznana za niezasadną, po odbiór obuwia i pełną informację prosimy zgłosić się do Salonu Firmowego CCC"

Jedyne, co sobie pomyślałam w tamtej chwili było "o Wy chamy, zrobię Wam z dupy jesień średniowiecza".  Poszłam więc po odbiór moich butów i przy okazji po odpowiedź z salonu. Pani była bardzo zdziwiona, gdy odbierałam obuwie. Tylko nie wiem, czy dlatego, że nie zrobiłam awantury, czy dlatego, że spytałam ją miłym głosem:
- Jak Pani uważa? Powinnam teraz iść do Rzecznika Praw Konsumenta, prawda?
Przytaknęła. A ja przeczytałam taką oto treść odpowiedzi:

"Nawiązując do treści odwołania informuję, że podtrzymuję stanowisko wyrażone we wcześniejszej opinii. Pozwalam sobie wyjaśnić, iż podejmując decyzję o sposobie rozpatrzenia reklamacji opieram się na ocenia stanu i wyglądu obuwia. Brak podstaw do zmiany decyzji. Reklamacja bezpodstawna."
W pierwszym momencie byłam wściekła. Po ochłonięciu doszłam do wniosku, że tym razem wymyję te buty wodą z mydlinami, pastą i innymi środkami do czyszczenia i zaniosę je do ponownej reklamacji. No więc chwyciłam za szampon do obuwia i wyczyściłam całe buty. Całe. Łącznie z podeszwą i polerowaniem. Wyglądały lepiej niż przed zakupem. 03.02 udałam się ponownie do salonu CCC z paragonem i oddałam buty do ponownej reklamacji. Na szczęście, trafiłam na przemiłą Panią, która, po krótkim streszczeniu historii, podzieliła moje zdanie na temat i zdradziła mi w sekrecie, że jak dla niej, to polityka firmy mija się z celem. Ustaliłyśmy formę zapłaty (zwrot pieniędzy) i ustawiłyśmy reklamację jako całkiem nową - z kompletnie nową wadą. A teraz czekam.... czekam, aż dostanę decyzję na mój cudowny adres e-mail. Czekam z niecierpliwością, popijając herbatę i jedząc ciasteczka. I przy okazji wypastowałam resztę obuwia...


Od Autorki: Jak rozwiążę do końca tę sytuację, to napiszę. Ale to może trochę potrwać.... także nie zdziwcie się, jeśli druga część tego wydarzenia pojawi się kompletnie w innym terminie. Cóż... możliwe, że z CCC spotkam się w sądzie. Trzymajcie kciuki, żeby poszło pomyślnie!